wtorek, 17 grudnia 2013

pierwsza szwedzka klisza

Obiecałam tyle postów, a wyszło jak zawsze ;) Niech usprawiedliwieniem będzie świąteczny okres i sporo różnych bardziej i mniej ciekawych rzeczy na głowie.
Absolutnie nie mam weny (w kościach czuję świąteczne lenistwo :)), a ponieważ każdy (no prawie każdy) lubi oglądać zdjęcia to dziś je zaprezentuję. Dzięki Paulinie, która wzięła do Polski i zaniosła filmy do labu mogę pokazać analogowy Sztokholm.
Fotografia tradycyjna to zdecydowanie moja ulubiona forma robienia zdjęć. A powiększalnik to chyba jedna z rzeczy, której brak odczuwam tu najmocniej... Tak, jak niektórzy wiedzą- bardzo lubię siedzieć godzinami w ciemności i bawić się wywoływaniem. Niestety ciemnia swoje waży i nie mogłam jej zabrać ze sobą-może kiedyś zaimportuję ją na szwedzką ziemię, a póki co musi wystarczyć, najlepszy moim skromnym zdaniem, lab w Krakowie :)
Dziś wszyscy mają cyfrówki i przez to fotografowanie tradycyjne stało się dość drogim hobby (filmy, baterie, wywoływanie filmu, chemia do ciemni, skany). Gdyby nie ta przeszkoda mogłabym używać analoga codziennie i tylko nim robić zdjęcia :)Lubię miękkie kontury, ziarno, kolory i generalnie cały klimat związany z fotografowaniem "na kliszy". Efekty z fotosklepu nie umywają się do tego co można wycisnąć z analoga :)
tak było jeszcze w październiku, kolorowo!
a to nasz widok z balkonu i jeden z pięknych zachodów słońca
moja ulubiona czekoladowa tarta ze słonym karmelem :)
Popołudnie w Sztokholmie (chociaż wygląda na wieczór nie dajcie się zwieść-była dopiero 14.46 :)
trochę zdjęć ze szklarniowego sklepiku na Djurgarden
bardzo dobra kokosowa kulka w Café Tjärlek
i super pyszna morotskaka (czy tylko mnie śmieszy ta nazwa? kaka to po szwedzku ciastko ;))
w drodze na Sandhamn
Sandhamn
zrobiliśmy małą sesję :)
Kuba
i ja :)
czwartek, 5 grudnia 2013

Archipelag Sztokholmski (Sandhamn)

Przez ostatnie kilka dni gościła u nas Paulina, a przy okazji tej wizyty odkryłam dużo nowych, świetnych miejsc w Sztokholmie. Mam takie zaległości w pisaniu, a tyle materiału, że do świąt chyba zasypię Was postami ;). Zaglądajcie tu - postaram się dodawać nowe wpisy dużo częściej.

Z Pauliną znamy się hoho już chyba z 10 lat, to jedna z internetowych znajomości, która przeszła w przyjaźń już nie tylko wirtualną :) Niektórzy mieli okazję poznać Paulinę osobiście, a tym którzy jej nie znają polecam zapamiętać nazwisko, bo coś czuję, że jeszcze będzie o niej głośno i kiedyś odbierze jakiegoś złotego niedźwiedzia, czy inną palmę za filmowy scenariusz. Póki co polecam jej dwie książki (Niezidentyfikowany obiekt halucynogenny i Córeczkę) i czekam na trzecią :)

Dość długo myślałam nad tym, gdzie zabrać naszego gościa (poza oczywistościami typu centrum miasta) i wybór padł na Archipelag Sztokholmski. To największy archipelag należący do Szwecji, składa się z ok. 24 tysięcy wysepek. Te większe są zamieszkiwane głównie latem, a na mniejszych można poczuć się jak na bezludnej wyspie i pewnie ujrzeć jakąś dziką zwierzynę :).
Wybór docelowej wyspy nie był łatwym zadaniem- każda wydaje się piękna, ale decyzja musiała być podjęta i padło na Sandhamn. Na wyspie było wszystko czego szukałam- czyli klasyczna skandynawska architektura (te słodkie kolorowe domki), plaża z jednej strony, a skalisty brzeg z drugiej i otwarte cały rok: hotel i bar. Nie chcieliśmy trafić do miejsca, gdzie poza piękną naturą nie ma nic, a w przypadku zmęczenia i zamarzania możemy co najwyżej pogapić się w wodę, albo drzewa i czekać na prom.
Sandhamn to jedna z bardziej popularnych letnich miejscówek mieszkańców Sztokholmu, poza sezonem raczej pusta i spokojna. Dodatkowo z pokładu promu można podziwiać inne, mniejsze wysepki i są to naprawdę piękne widoki.

I znów będzie więcej zdjęć niż opisu, ale na koniec jeszcze garść praktycznych informacji, jeśli mielibyście ochotę kiedyś zahaczyć o archipelag (jestem bardzo zdziwiona, że większość przewodników w jedynie kilku zdaniach wspomina o możliwości zobaczenia wysp, a moim zdaniem naprawdę warto wybrać się na taką wycieczkę!)

W sezonie (1.04-30.09) na wyspy można dopłynąć z centrum miasta (przystań Strömkajen, przy Grand Hotelu), poza sezonem (1.10-31.03) z centrum można dopłynąć tylko na większe wyspy (Vaxholm, Finnhamn), żeby dostać się na mniejsze wysepki musimy wziąć pod uwagę podróż kombinowaną (autobus+prom).
Nasza podróż na Sandhamn wyglądała tak:
- z przystanku na Slussen pojechaliśmy autobusem (433/434), wysiedliśmy na ostatniej stacji Stavsnäs Vinterhamn i wsiedliśmy na prom płynący bezpośrednio na Sandhamn (autobus jest skorelowany z promem). Cała podróż trwała 2 h (35 min. autobusem i 1,5h promem).
koszt tu miła niespodzianka- poza sezonem wszystkie bilety na prom kosztują o połowę mniej, my zapłaciliśmy 39 sek w jedną stronę zamiast 79 sek, autobus jest gratis, jeśli mamy bilet komunikacji miejskiej ważny powyżej 24h. W sezonie prom z centrum Sztokholmu na Sandhamn kosztuje 120 sek.
Ceny biletów, rozkłady jazdy są dostępne na stronie Waxholmbolaget.

na statku było tylko kilka osób, więc podróż mieliśmy bardzo wygodną :)
wyszłyśmy na chwilę z Pauliną na pokład, ale wiał silny, zimny wiatr więc po zrobieniu kilku zdjęć wróciłyśmy do ciepełka
Sandhamn powitał nas słońcem i temperaturą na plusie (+5)- to lubię!
zrobiliśmy sobie mały spacer wokół wyspy
niektórzy to mają dobrze...
chciałabym mieć taki widok z okna :)
tuż przy przystani jest skupisko czerwonych domków- w większości pustych o tej porze roku
doszliśmy do plaży
i postanowiliśmy zjeść zabrany z domu obiad :)
oczywiście nie mogłam nie wziąć mojego nowego nabytku :)
po obiedzie przyszła pora na zdjęcia...
w takich okolicznościach przyrody nie zrobienie małej sesji byłoby grzechem, dlatego wypstrykałam kilkadziesiąt zdjęć analogiem (efekty już wkrótce!)
zbliżała się 15:00 i zaczął się zachód słońca
staliśmy na skałach, walczyliśmy z wiatrem i podziwialiśmy piękne kolory nieba
bardzo szybko ciepłe światło zmieniło się w całkowitą ciemność, stwierdziliśmy więc, że czas wracać :)
atmosfera po zachodzie słońca, na prawie opustoszałej wyspie, była nieciekawa. Powiało grozą :)
Oczywiście nie obyło się bez komplikacji- po opuszczeniu statku, przejechania ok. 10 km autobusem zatrzymaliśmy się, po kilku minutach kierowca powiedział coś przez głośnik, ludzie zaczęli wyjmować telefony i dzwonić, a inni się ubierać. Zdezorientowani poszliśmy do kierowcy, który wytłumaczył nam, że drzewo przewróciło się na jezdnię i zerwało linię energetyczną, a on sam radzi nam przejść 2 km żeby wsiąść w inny autobus, bo to baaardzo długo potrwa. Wysiedliśmy, jak na złość zaczął padać pierwszy śnieg, przeszliśmy może 500 metrów oświetlając sobie drogę telefonem, aż tu nagle widzimy nasz autobus przejeżdżający obok...kierowca oczywiście zatrzymał się i nas zabrał, ale gdybyśmy wiedzieli, że to bardzo długie usuwanie drzewa będzie trwać 15 min to nawet nie myślelibyśmy o zmianie autobusu :D
Na dziś kończę, bo wybieramy się na dissertation party Michaliny (koleżanki Kuby z labu), która dziś obroniła swój doktorat. Bardzo żałuję, że nie dotarłam na samą obronę, byłam bardzo ciekawa jak to wszystko wygląda (nawet jeśli nic bym nie zrozumiała, bo dziedzina neuroscience to nie moje klimaty ;p). W każdym razie bardzo gratuluję Michalinie i cieszę się na dzisiejszą imprezkę!
wtorek, 26 listopada 2013

Sztokholm według Stiega Larssona

Jeśli trylogia Millennium Stiega Larssona zrobiła na Was wrażenie, to z pewnością spodoba się Wam mój dzisiejszy wpis.
Czas na wycieczkę śladami bohaterów znanego, szwedzkiego kryminału!

Słowem wstępu powiem, że nie przepadam za podążaniem według wytycznych z przewodników, nie lubię opracowanych tras w stylu „miasto w 6, 12, 24 godziny”, nie znajduję żadnej przyjemności w odhaczaniu i uwiecznianiu na zdjęciach kolejnych zabytków, ważnych miejsc itp. Przyznam, że trochę z rezerwą podchodziłam do pomysłu Kuby (który w tym celu zamówił przewodnik Wojciecha Orlińskiego*), aby sobotnie popołudnie spędzić z książką w ręku, szukając konkretnych adresów i wizualizując miejsca, które w wyobraźni malowały się zupełnie inaczej. Nie oglądam ekranizacji książek, które uwielbiam, bo lubię do nich wracać, a kadry z filmu na zawsze zniekształcą mi postrzeganie bohaterów i miejsc. Wolę swoją wyobraźnię :)
Tak czy inaczej, odkrywanie lokalizacji ściśle związanych z fabułą miało swój urok i było całkiem niezłą zabawą (mimo, że zimno!). Nie będzie chyba zaskoczeniem, że najbardziej podobały mi się restauracje, bary i kawiarnie występujące w trylogii ;)


Decyzję-trasę, którego bohatera wybieramy (do wyboru jest 5 spacerów: szlakiem Stiega Larssona, Mikaela Blomkvista, Lisbeth Salander, Nilsa Bjurmana i spacer ostatni: Hedestad nie istnieje) podjęliśmy w metrze. Na początku chcieliśmy przejść się śladami jednej z głównych postaci, więc wybieraliśmy między Salander, a Blomkvistem. Wybór padł na Lisbeth- z prostej przyczyny-jej życie nie było tak wyrafinowane jak codzienność Blomkvista, a to znaczyło, że nie będziemy musieli rezygnować z drogich knajp, bo Salander do takich nie chodziła :)

Spacer rozpoczęliśmy od stacji metra Slussen, a praktycznie cała trasa przebiegała przez Södermalm - dzielnicę, w której jeszcze do niedawna nikt nie chciał mieszkać, a teraz jest jedną z droższych i modniejszych. Södermalm klimatem i wyglądem przypomina mi trochę Madryt czy Barcelonę, jest mało skandynawski- dużo tu małych uliczek i uroczych kawiarenek. To taki sztokholmski plac zbawiciela- pełno hipsterów stylizowanych na kloszardów z leicą na szyjach :)- ale według mnie ma potencjał i lubię tam bywać.
Salander hipsterką jednak nie była, więc pierwszym punktem wycieczki jest McDoland’s przy Katarinavägen 1-3. To w nim Lisbeth zaspokajała głód Big Makiem. My zrezygnowaliśmy z tego punktu, chcieliśmy zostawić miejsce na późniejsze - bardziej obiecujące – przystanki.
Wychodząc z McDonald’s skręciliśmy w lewo i skierowaliśmy się w stronę budynku, w którym prawdopodobnie pracowała „dziewczyna z tatuażem”. Prawdopodobnie, bo w książce nie pada dokładny adres, można się jednak domyślać, że „nowoczesny biurowiec z metalu i szkła” to właśnie ten przy Katarinavägen 15.

Gdy już obejrzeliśmy prawdopodobną siedzibę Milton Security wspięliśmy się kilkadziesiąt schodków wyższej, żeby odnaleźć kamienicę, do której bohaterka przeprowadziła się mając na koncie miliony koron i w której kupiła najdroższy, kilkuset metrowy apartament.
I pewnie taki widok miała z okna :)
Zakupy Salander robiła w pobliskim 7-Eleven (Götgatan 25), wstąpiliśmy nawet-myśląc o zakupieniu jej ulubionej Billy’s Pan Pizzy, ale 37 sek (ok. 20 zł) za mrożoną, mikro zapiekankę wydało się zbędnym luksusem. Bez jaj!

Myśl o zapiekance rozbudziła nasze żołądki więc postanowiliśmy spróbować szczęścia w ulubionym barze Salander (Blomkvist również często się tu stołował) – Kvarnen (Tjärhovsgatan 4). Już na samym wejściu niespodzianka- menu czeskie po czesku. Byłam podniecona wizją tłumaczenia Kubie co zamówimy (i wizją nie korzystania wszędzie z angielskiego menu), ale moja radość nie trwała długo, bo pani uświadomiła nas, że dziś (była sobota, nie wiem jak w inne dni tygodnia) nie serwują nic a’la carte, bo mają lunch buffet
(uwielbiam ideę bufetowych lunchów w Szwecji, ale więcej o tym opowiem przy okazji notki Jak zjeść tanio w Szwecji, do której napisania się przymierzam).
Nie zastanawiając się za dużo postanowiliśmy zaszaleć i zostać, co było najlepszym pomysłem tego dnia. Jeśli jesteście w Sztokholmie i chcecie spróbować skandynawskiej kuchni, a wizja zjedzenia 5 hamburgera Was przeraża- idźcie do Kvaren. To chyba pierwsza restauracja w Szwecji, która nie przytłacza elegancją, minimalizmem, w której nie myśli się co chwilę ‘czemu założyłam wyciągnięty sweter i dresowe spodnie’ (no może poza azjatyckimi barami). Wystrojem przypomina czeskie gospody (nadal nie rozwiązałam zagadki czeskiego menu), a przy stolikach istny misz masz osobowości- roześmiana grupka staruszek, gang motocyklowy i kilka osób w garniturach. Za talerz, czyli możliwość jedzenia ile się chce i co się chce zapłaciliśmy 210 sek (105 zł), wpadając tu jesienią lub zimą musimy liczyć się również z opłatą za szatnię (25 sek- 12 zł, tyle kasy za powieszenie płaszcza na wieszaku jest dla mnie zawsze nieporozumieniem, ale cóż witamy w Szwecji :))
Ale do sedna, czyli jedzenia: było tego tyle, że nie dało się spróbować każdej potrawy. W naszym bufecie serwowali (poza oczywistościami typu kurczak, kiełbaski, ziemniaki, warzywa) szwedzkie klopsiki, gulasz z renifera, stek z renifera ze świeżą żurawiną, 8 rodzajów śledzia, łososia, 4 rodzaje ziemniaczanych sałatek, sporo rodzajów serów, kilka rodzajów popularnego tu knäckebröd, czyli chrupkiego pieczywa, gofry, owocowe ciasta z kruszonką, 4 rodzaje innych ciast, a nawet pannę cottę :P
Było tego tyle, że nie byliśmy w stanie się ruszyć i wizja przymierzania kolejnych kilometrów śladami bohaterów wydała się prawie niemożliwa. Demokratycznie uznaliśmy, że czas do domu odkładając drugą część wyprawy na dzień następny. Zapraszam Was więc na cz. II (warto, bo będzie trochę o słodkościach!).




(* cała trasa i cytaty pochodzą z przewodnika Wojciecha Orlińskiego Śladami bohaterów Stiega Larssona)
poniedziałek, 18 listopada 2013

Skogskyrkogården - leśny cmentarz

Kilka ostatnich dni spędziłam w Polsce (niech żyją tanie bilety lotnicze!) i chociaż nie miałam za dużo czasu, zdążyłam się spotkać i poplotkować z przyjaciółmi, zrobić zakupy (ptasie mleczko, skondensowane mleko i takie tam polskie smakołyki) oraz utwierdzić się w przekonaniu, że jednak to tu, w Sztokholmie, czuję się lepiej :) Polska powitała i pożegnała mnie zimnem i deszczem (+2 st.), nie miałam okazji zobaczyć tej złotej jesieni, o której tyle się nasłuchałam od znajomych, a wychodząc rano w balerinach nabawiłam się przeziębienia.

W związku z pięknym weekendem, (+10 i słońce) chyba pierwszym bez deszczu, postanowiliśmy w końcu wybrać się na planowaną od tylu tygodni wycieczkę na cmentarz. W sumie nie przepadam ani za cmentarzami, ani za sakralną architekturą. Chociaż nie znoszę zwiedzać kościołów, a duże skupisko nagrobków działa na mnie depresyjnie, to leśny cmentarz Skogskyrkogården zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie dziwię się, że został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, różni się bowiem bardzo od cmentarzy do których przywykliśmy. ‘Przestrzeń’ to słowo, które chyba najlepiej opisuje ideę tego miejsca. Dużo przestrzeni. Powierzchnia tego - prawie stuletniego – cmentarnego kompleksu jest tak duża (ponad 100 ha), że na pierwszy rzut oka wcale nie widać, że to cmentarz. Przypomina to bardziej park.
Założenie było takie, żeby stworzyć miejsce, w którym cmentarna architektura współgrać będzie z naturą (typowo skandynawskie podejście) i udało się. Mówi się, że Skogskyrkogården to ewenement na skalę światową i jedno z większych dokonań współczesnej architektury. Z ciekawostek, leżą tu m.in. Greta Garbo czy Per Yngve Ohlin, wokalista Morbid i Mayhem.

Nie będę się rozpisywać, sądzę, że zdjęcia powiedzą więcej o tym miejscu.

Do cmentarza prowadzi piękna leśna ścieżka
Przestrzeń, która robi wrażenie
Hala Monumentalna
Szwedzkie nagrobki są minimalistyczne, próżno tu szukać zarówno wielkich grobowców, jak i wymyślnych dekoracji
Gaj Medytacji (wzgórze z wiązami i tereny wokół nazywane są "biblijnym krajobrazem")
A tu już właściwy leśny cmentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Po dwudziestu pięciu latach życia w Polsce postanowiłam sprawdzić jak zimna jest Szwecja i jak się żyje na północy. Lubię banały, smutne piosenki, kwiaty hortensji, tradycyjną fotografię, pistacje i czekoladę. Nie lubię: szczęśliwych zakończeń w filmach i zimnych dłoni. //// After spending twenty-five years in Poland I've decided to check out how cold Sweden is, and how is life going there. I like: cliches, sad songs, hydrangea flowers, analog photography, pistachios and chocolate. I don't like: happy endings in movies and cold hands.
Obsługiwane przez usługę Blogger.